Dojazdówka z Polski minęła nam dosyć szybko. Cała ekipa spotkała się w umówionym miejscu, zaraz za Serbską granicą. Tam też urządziliśmy powitalną imprezę i jeszcze raz omówiliśmy plan wyprawy. Po śniadaniu wyjechaliśmy na autostradę i zrobiło się monotonnie, dopiero zjazd na Zajeczar sprawił, że droga zaczęła się wić pomiędzy górkami. Po 2 godzinach znaleźliśmy się na granicy Vrška čuka (bułg. Връшка чука), którą sprawnie przekroczyliśmy. Znów byliśmy w Unii Europejskiej.
Żeby złapać ostatnie letnie promienie słońca udaliśmy się do Bułgarii. Pogoda dopisała, poza kilkoma mglistymi porankami cały czas towarzyszyła nam piękna aura. Na Bałkanach jesień przychodzi trochę później dlatego dopiero co przekwitająca buczyna idealnie komponowała się z wiecznie zielonymi borami sosnowymi.
Nasze samochody nieźle poradziły sobie z trudami podróży ale praktycznie każdemu przytrafiła się jakaś awaria. W Land Roverze ukręcony został źle poskładany przedni wał napędowy a potem zmielił się tylny most. W Nissanie rozszczelnił się układ dolotowy i skończyło się łożysko w przednim kole. Toyota zaś straciła ładowanie a przy próbie wymiany szczotek i alternatora ukręciły się skorodowane śruby. Z każdą usterką poradziliśmy sobie samodzielnie, nawet ze zmielonym mostem. Wszystkie naprawy odbyły się wieczorami i nie wpłynęły na naszą trasę a towarzysko wręcz wzbogaciły program wyjazdu ;). Ale o tym w dalszej części tekstu.
Na pierwszy nocleg wybraliśmy Beogradczik (bułg. Белоградчик) czyli skalne miasto. Biwak rozbiliśmy już wieczorem w miejscu, które niektórzy z nas już znali. Dla reszty była to niespodzianka, którą mogli rozkoszować się już po przebudzeniu. Wspaniałe widoki na skały (bułg. Белоградчикские скалы) zrekompensowały chłodną noc. Po pożywnym śniadaniu, zakończonym gorącą kawą z keksem Bożenki, ruszyliśmy na zwiedzanie twierdzy Kaleto ( bułg. Белоградчишка крепост „Калето“). Jest to miesce, którego historia sięga III wieku, czyli czasów panowania Rzymian. Przez następne lata przechodziło przez ręce: cesarstwa bizantyjskiego; bułgarskie a następnie osmańskie aby swą militarną historię zakończyć podczas wojny bułgarsko-serbskiej w 1885 roku. Po zwiedzaniu ruszyliśmy off-roadowym trackiem.
Trasa wiodła górskimi ścieżkami, które gdzieniegdzie przecinały strumienie. Co jakiś czas wjeżdżaliśmy do cichych, pustych wiosek. Na murach rozwieszone były nekrologi i wspominki. Ich ilość była niezliczona, wprawdzie w prawosławnej kulturze to normalne ponieważ klepsydry rozwiesza się z informacją o pogrzebie, 40 dni po nim a następnie każdego roku i przy każdej okazji aby wspomnieć bliskich. Na uliczkach prawie same starsze osoby. Sklepy z podstawowymi produktami spożywczymi otwarte chyba tylko po to aby pełnić rolę mini-centrów towarzyskich, były jakby pretekstem do zatrzymania się, spotkania i rozmowy. Nie widzieliśmy aby ktoś cokolwiek kupował za wyjątkiem kawy, którą leniwie sączono z małych plastikowych pucharków. Młodzi wyjechali do większych miast lub na zachód. Niebawem miasteczka w górskich ostępach będą całkowicie wyludnione.
Podczas szwędania się po górskich szlakach rozleciało się łożysko w podwójnym krzyżaku na przednim wale w landku, po jego wykręceniu ostrożnie zjechaliśmy stromizną na dół. Poszukaliśmy noclegu i zorganizowaliśmy część zamieną. Noc przymusowo spędziliśmy w jednym z wyludnionych miasteczek, aż dziw, że znaleźliśmy tu czynny pensjonat. Wchodząc do niego poczuliśmy ducha dawnych czasów. Czuć było socjalistyczną myślą turystyczną. Pokoje były czyste ale dawno nieodwiedzane przez żadnych gości, świadczyły o tym wyschnięte kratki odpływowe w łazienkach (charakterystyczny zapach). W sali restauracyjnej na dole zamówiliśmy kolację na ciepło. Po posiłku pokrzepieni Karnowacką Rakiją Muskatową rozpoczęliśmy rywalizację sportową. W obiekcie na piętrze był stół do tenisa stołowego. Okazało się że Stasiu jest ukrytym mistrzem ping-ponga i przegonił nas równo wokół stołu. Po takim treningu spało się wyśmienicie.
Rankiem po tłustym śniadaniu, na które zaserwowano smażone grzanki, smażone bułeczki i smażone jajka, ruszyliśmy do Montany, gdzie uzupełniliśmy zapasy i odebraliśmy wał napędowy. Na przełęcz Petrohan wjechaliśmy długą krętą drogą. Stąd skręciliśmy w początkowo leśną a następnie górską ścieżkę prowadzącą na Połoninię Koźnicę. Kiedy wspięliśmy się ponad chmury ukazał nam się skalisty krajobraz z delikatnie zarysowaną drogą, czasem niewidoczną. Miejscami skały wypiętrzały się tworząc jakby wyspy z kamieni porośniętych mchem. Na jedną z nich postanowiliśmy się wspiąć naszymi pojazdami. W połowie dnia rozpoczęliśmy zjazd, początkowo łagodny a następnie stromy z ostrymi zakrętami ledwie starczającymi aby wykręcić. Ostatecznie dojechaliśmy do Lakatnika gdzie mieliśmy zamiar rozbić biwak na naszej ulubionej miejscówce. Widok z niej przypomina makietę kolejki “PIKO”, którą niektórzy z nas mieli okazje bawić się w dzieciństwie. Pociągi wyglądają jak zabawki na linii kolejowej biegnącej wzdłuż przełomu rzeki Iskr. Maleńcy jak mrówki ludzie i samochody także wyglądały jak zabawki. Ognisko paliło się prawie do rana towarzysząc nocnym rozmowom.
Dzięki temu, że w Bułgarii byliśmy już nie raz, mamy tu przyjaciół, z którymi zawsze ochoczo się spotykamy. Miejscem do którego zawsze chętnie wracamy jest Kopriwsztica (bułg. Копривщица) – skansen z doskonale zachowaną XIX wieczną zabudową. Miasto było także miejscem wybuchu największego antytureckiego powstania. Rozpoczęło się w kwietniu 1876 r. i choć krwawo stłumione, zakończone klęską rebeliantów zkatalizowało wydarzenia, które już rok później przywróciły Bułgarom niepodległość (wojna rosyjsko-turecka). Spotkaliśmy się tu z Dimitarem, właścicielem dwóch Samurajów i szefem lokalnego klubu 4×4. Spędziliśmy tu dwa dni krążąc wokół po off-roadowych szlakach Serednej Gory (bułg. Средна гора), zwiedzając tereny, na których odbywają się zloty i rajdy off-road. W jednym z nich gdzie lokalny klub 4×4 ma swój teren piknikowy otrzymaliśmy specjalny prezent. Ręcznie kutą, ogniskową patelnię do przygotowania Saczu (bułg. сач). Oczywiście od razu rozpoczęliśmy gotowanie, wykorzystaliśmy składniki, które mieliśmy pod ręką: boczek, cebulę, papryki, pomidory, czosnek, zieleninę i cukinię. Efekt można zaobserwować poniżej 🙂 .
Podczas wycieczek z Dimitarem straciliśmy tylny napęd (oczywiście w Land Roverze). Byliśmy zdeterminowani aby naprawić go i ruszyć w dalszą trasę. Ale najpierw należało dokładnie zdiagnozować awarię. Początkowo mieliśmy nadzieję, że ukręciliśmy tylko półoś ale rzeczywistość okazała się bardziej brutalna. Rozleciał się wałek satelit… Wykonaliśmy szybki telefon do Stoyana, landroverowca, który ostatnio zapoznał nas z członkami bułgarskiego klubu entuzjastów brytyjskiej marki. Okazało się, że ma w zanadrzu elementy mostu, obiecał się zjawić wieczorem w Kopriwszticy. Czas oczekiwania postanowiliśmy spędzić w Mechanie (bułg. Механа) czyli tradycyjnej bułgarskiej karczmie. Jedzenie było przepyszne a domowa rakija (bułg. домашна ракия) nastrajała entuzjastycznie do czekającego nas mechanicznego wyzwania.
Niezawodny Stoyan zjawił się późnym wieczorem z zestawem naprawczym, przyrządami do ustawiania luzu na moście i butelką rodopskiej rakiji. Robota szła szybko i sprawnie, na dłużej zatrzymała nas tylko zapieczona piasta, reszta poszła jak z płatka. Rano jeszcze uzupełniliśmy olej przekładniowy w moście, naprawiliśmy koło w Patrolu, które złapało rantem felgi kawałki drewna. Następnie pożegnaliśmy Dimitara i jego dziewczynę Deni, która specjalnie dla nas przygotowała lokalny specjał – Tutmanik (rodzaj zawijanego chleba z sirene) i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Początkowo ruszyliśmy asfaltem, by po kilku kilometrach już za miastem zjechać z niego i zacząć mozolną wspinaczkę w góry. Ten fragment trasy okazał się dosyć wymagający i pokonanie go zajęło nam sporo czasu. Nagroda czekała na przełęczy. Tam w sąsiedztwie MIG-a (19P) zatrzymaliśmy się na obiad polowy. Historia tego samolotu w górach nie jest do końca jasna. Uszkodzony i rozszabrowany stoi jakby wylądował tutaj po powietrznej walce i nie było sensu już go nigdzie transportować. Został na stałe stając się pomnikiem-pamiątką. Ostrzelany korpus myśliwca skłaniał do rozmyślań, czy dziury po pociskach powstały w locie czy może już na ziemi? W pobliżu, na tej samej polanie wybudowano duże schronisko górskie “Chata Chivra” (bułg. Хата Чивра). Obecnie zdewastowane, straszy potłuczonymi szybami w oknach i otwierającymi się jak wahadła drzwiami, które ledwo trzymają się w obluzowanych framugach. W środku można było znaleźć relikty słusznie minionej epoki w postaci haseł wzywających do budowy komunizmu oraz sala pamięci z bogatą ekspozycją fotograficzną w gablotach. Na murach schroniska znajduje się tablica informująca o bohaterskiej potyczce II brygady partyzanckiej im. Wasyla Lewskiego stoczonej w tym miejscu 5 września 1944r.
Dalej szutrami ruszyliśmy w stronę Starosel (bułg. Старосел) gdzie znajduje trakijska podziemna świątynia, usadowiona w środku wzgórza z wieloma doskonale zachowanymi elementami architektonicznymi jak kolumny czy płaskorzeźby. Poniżej na parkingu można było zakupić pamiątki, przetwory, orzechy w miodzie i biżuterię z trakijskimi motywami. Po krótkim odpoczynku zaczęliśmy zjazd do Płowdiw (bułg. Плoвдив), jednego z większych miast w Bułgarii. Zmęczeniu ciągłymi zmianami akumulatorów pomiędzy Patrolem a Land Cruiserem z nadzieją oczekiwaliśmy na odbiór alternatora, który załatwił Stoyan. Z nową częścią zamienną i po zrobieniu zakupów ruszyliśmy na ostatni w Bułgarii nocleg. Rozbiliśmy biwak przy monasterze Muldowskim (bułg. Мулдавски манастир “Света Петка Мулдавска”). Podzieliliśmy się na 2 grupy: kulinarną i mechaniczną. Jedni zajęli się przygotowaniem kolacji, której głównym daniem były ryby oraz sałaty a drudzy rozkręcali Toyotę w celu wymiany alternatora. Obydwa zespoły wykonały zadania wzorowo i po długich nocnych rozważaniach przy ognisku zapadliśmy w sen.
Nie było nam dane wyspać się. Rankiem obudzili nas myśliwi, który zjeżdżali z pierwszej części polowania z trofeum – dzikiem. Sfora szczekających i wyjących psów pozbawiła nas szans na leniwe przebudzenie. Wstaliśmy szybko, posililiśmy się i zjechaliśmy z gór do twierdzy Asena (bulg. Асенова крепост) w Asenovgradzie (bułg. Асеновград). Forteca majestatycznie wzniesiona na szczycie górującym nad miasteczkiem z Czełaparską rzeką u podnóża musiała budzić respekt wśród potencjalnych wrogów. Roztaczał się stąd bajeczny widok na okolicę. Była to ostatnia atrakcja turystyczna jaką odwiedziliśmy w Bułgarii. Nadeszła pora powrotu do Polski. Na miejsce międzylądowania wybraliśmy ponownie miły pensjonat przed węgierską granicą gdzie przy Rakiji podsumowaliśmy wyjazd, zgodnie stwierdzając, że był bardzo udany. W czasie drogi powrotnej niespodziankę spłatał nam jeszcze Nissan, w którym skończyło się łożysko ale taki problem to nie problem :), został rozwiązany i następnego dnia ekipa z Patrola również wróciła do kraju.
Zapraszamy Was do obejrzenia filmu z tej wyprawy 4×4. A więcej zdjęć znajdziecie w naszej galerii.