Wystartowaliśmy na luzie około 12.00. Droga się wlekła, gps pokazywał nierealną godzinę dotarcia, a polskie paliwo spalało się zbyt szybko. W samochodzie razem z nami jechali Mariusz i Patryk. Jechali do Przemyśla obejrzeć Ładę Nivę, którą Nyger zamierzał kupić. Samochód okazał się totalną porażką i chłopaki wrócili do domu PKSem ;). Po pożegnaniu na przemyskim dworcu ruszyliśmy na przejście graniczne w Medyce. Na granicy wjechaliśmy 2 razy pod prąd, aby dopiero za trzecim razem trafić we właściwy terminal. Odprawa na szczęście nie przeciągała się w nieskończoność. Po piętnastu minutach byliśmy “na wschodzie”. Drogę przez Ukrainę wybraliśmy nieprzypadkowo. Tańsze paliwo, smaczne jedzenie na dojeździe i kilka kluczowych produktów, w które można się zaopatrzyć przed ponownym wjazdem do Unii. Wybraliśmy też, zupełnie bez sensu (pomimo że wiedzieliśmy w jakim stanie jest szosa) drogę przez Miżgirie. Na Ukrainie podobno asfalt schodzi wraz ze śniegiem, ale tego roku zima była sroga i musiało go ubyć znacznie więcej niż zazwyczaj. Średnia prędkość 25km pozwoliła nam pokonać w niecałe cztery godziny prawie stukilometrowy odcinek trasy. Asfaltowy offroad. Yogi był padnięty, zmieniliśmy się za kółkiem i momentalnie zasnął. Granicę przekroczyliśmy w Syhocie Marmaroskim kolo 8.00 rano (bardzo fajne małe przejście graniczne, szybka odprawa), przed nami Sapanta i Cimitirul Vesel, czyli Wesoły Cmentarz.
Rankiem zaopatrzyliśmy się w rumuńską kartę SIM, doładowaliśmy konto, nabiliśmy megabajty i w drogę do Sapanty.Ale przedtem razowa shaorma w lokalnym barze, kilka zdjęć miasteczka. Droga wzdłuż granicy z Ukrainą była malownicza, chociaż asfaltowa. Sapanta przywitała nas wielką Maramorską bramą u wjazdu. Sam cmentarz nie zmienił się z byt wiele od naszej ostatniej wizyty. Za to konserwacja świątyni idzie pełną parą i jest już obłożona rusztowaniami na całej wysokości i szerokości. Chcieliśmy odwiedzić pracownię, w której są konserwowane drewniane nagrobki, ale nie zastaliśmy rzemieślnika i musieliśmy odejść z kwitkiem. Czekała nas jeszcze dojazdówka do Jaskini Niedzwiedziej i na biwak w Salciua de Jos. Pogoda nie dopisywała i towarzyszyły nam ciągłe burze. Jedna z nich spowodowała awarię trakcji, która zasilała oświetlenie w Jaskini i nie mogliśmy wejść do środka. Spisaliśmy numer telefonu, godziny otwarcia, ceny biletów i zaczęliśmy zjeżdżać. Jechaliśmy bardzo powoli i dopiero teraz zauważyliśmy że stragany z pamiątkami zostały opuszczone w pośpiechu, część prowizorycznych zadaszeń była połamana a pozostawione parasole wygięte w nienaturalnym kształcie. Mysiało tu naprawdę ostro popadać. Jechaliśmy dalej powoli ale już nie oglądaliśmy straganów tylko trafiliśmy na bydło spędzane z pastwisk. Korki tworzyły naprzemian owce i krowy. Pasterze poganiali je próbując torować drogę ale wąskie ulice skutecznie to uniemożliwiały, psy szczekały i warczały na samochód. Ogólnie to sie nam podobało, nigdzie się nie spieszyliśmy a sytuacja była komiczna. Zbliżaliśmy się do Salciua de Jos, góry stały się wyższe, zmieniło się ciśnienie, przez chwile zatykały się nam uszy. Dojechaliśmy do pensjonaciku, który stał otwartu ale nikogo nie było na miejscu. Postanowiliśmy poczekac i po okolo 2 godzinach, kiedy byliśmy w środku kolacji nadjechał samochód i ustaliliśmy cenę za namiot i uzyskaliśmy dostęp do prysznica. Spaliśmy jak zabici.
Rano zwinęliśmy obóz szybciutko, skoczyliśmy do miasteczka. Czarna smolista kawka w małej knajpce, śniadanie na schodach opuszczonego sklepu i w Karpaty. Początek drogi wyznaczał znak o niedostępności trasy zimą – dobra wizytówka i zapowiedź emocji. Ruszyliśmy po górskiej prowincji, co chwila napotykając pasterzy, drewniane chatki i walące się stodoły. W połowie dnia, kiedy wspinaliśmy się pod stromszą górkę, zauważyliśmy urokliwą polankę z pasącym się na niej stadem koni. Idealne miejsce na szybki obiad. Powłóczyliśmy się jeszcze odrobinę po górkach, aby ostatecznie dotrzeć po południu do Hunedoary, gdzie zwiedziliśmy legendarny Castelul Corvinilor. Zamek wygląda imponująco z zewnątrz ale w środku nie robi wielkiego wrażenia ze względu na małą ilość eksponatów. Ale spacer po salach i murach dostarcza frajdy. W mieście odwiedziliśmy jeszcze cerkiew Św. Mikołaja, w której trafiliśmy na próbę męskiego duetu śpiewającego liturgiczne pieśni na głosy. Myśleliśmy, że z głośników leci nagranie i to właśnie ono zwabiło nas do środka ale widząc śpiewających panów przeżyliśmy miłe rozczarowanie. Opuszczając Hunedoarę mielismy jeszcze okazje zobzczyć bogato zdobione dachy cygańskich rezydencji, mieniące się złotymi logami dolara, mercedesa, euro itp. Po okolo 40 km wjechaliśmy na szutry, zaczęło sie ściemniać i postnowiliśmy poszukać miejsca na nocleg. Zauważyliśmy polankę w dolince. W towarzystwie tartaku i wielkiej ilości połamanego na szczapy drewna rozpaliliśmy ognisko i rozstawiliśmy obóz.
Obawialiśmy się, że rano, a może nawet wcześnie rano, w swym miejscu pracy pojawią się drwale, ale nic takiego nie miało miejsca. Dolinka, w której stał tartak była tak samo senna mglistym rankiem, jak ciemnym wieczorem. Korzystając z okazji wjechaliśmy Land Roverem pod dach otwartej tartacznej hali i urządziliśmy sobie śniadanie w industrialnej atmosferze. Ruszyliśmy zaraz po nim. Na przemian, to po lewej, to po prawej stronie towarzyszyła nam rzeka, którą ostatecznie zostawiliśmy za sobą skręcając na podjazd w wyższe partie gór. Początkowo droga wiła się serpentynami w górę ostatecznie wyprowadzając nas na błotnistą polanę zastawioną maszynami leśnymi. Baliśmy się o to, czy nie będziemy grzęznąć, ale jakoś się udało, choć rozjeżdzona polana skutecznie zamaskowała wyjazd, którego tochę się naszukaliśmy. Dalej było już tylko trudniej. Stromo, drogi jednostronnie popodmywane. Niebzpieczeństwo czyhało również na pilota, który jednocześnie prowadząc kierowcę musiał się odganiać od psów pasterskich widzących w samochodzie wyjątkowe niebezpieczeństwo dla stad owiec, które ochraniały. Dodatkowo widoczność była ograniczona ze względu na jak nam się wydawało mgłę. W pewnym momencie wyjechaliśmy z chmury i znaleźliśmy się na szczycie. Widocznośc doskonała i to wrażenia jakby się stało na wyspie w morzu chmur. Powspinaliśmy się jeszcze odrobine aż w końcu trafiliśmy na przełęcz z zabudowaniami. Jednym z nich był sklepik a drugim schronisko.
Gospodyni zaserwowała nam czarną kawę. Po chwili do sklepu weszła grupa pań w towarzystwie kierowcy. Kupowały chleb. Kiedy zobzczyliśmy bobhenki o wielkości koła od malucha postanowilismy jeden zakupić. Jedlismy go przez najbliższe dni, resztę zostawiając w Bran. Odsapnęliśmy moment i zaczęliśmy zjazd.W połowie dnia zatrzymaliśmy się na chwilę nad jeziorem Oasa. Ze względu na asfalt, nawet nie zauważyliśmy, w którym momencie znaleźliśmy się na TransAlpinie. Próbowałem sobie przypomieć ta drogę ale bez efektu. W nektórych miejscach zalegał jeszcze śnieg Wjeżdzaliśmy coraz wyżej aż w końcu stanęliśmy na Urdele. Z 67C skręciliśmy na Via Strategica, która po wyasfaltowaniu TransAlpiny pełni godnie zastępstwo dostarczając wrażeń estetyczno-offroadowych. Droga wiodła zboczami, przyklejeni do wewnętrzej strony przemierzaliśmy kolejne kilometry oglądając kwitnące wrzosy. W pewnym momencie za zakrętem pokazał się śnieg. Tarasował cała drogę. Poszukalismy objazdu, udało się. Teren zmieniał się i wjechaliśmy w las, zjeżdżaliśmy coraz niżej, zaczęły się skały, pojawiła sie woda. W mieście uzupełniliśmy zapasy i zagadnał nas miejscowy, który pomimo bariery językowej usilnie tłumaczył nam jakąś drogę nie zrozumieliśmy nic, no może pojedyncze słowa. Spaliśmy w malowniczej dolinie z jeziorkiem niedaleko Ciungetu.
Wstaliśmy w rewelacyjnych nastrojach. Przed nami przejazd najwyżej położoną trasą w Rumunii. Kosztowała życie 40 żołnierzy, a jej budowa była oczkiem w głowie Nikolae Caucescu. Przejazd robi wrażenie – wodospad praktycznie na wyciągnięcie ręki z drogi, liczne zakręty i długi tunel na szczycie, który stanowi równocześnie granicę pomiędzy Siedmiogrodem z dużymi wpływami węgierskimi a Wołoszczyzną. Na szczycie zatrzymaliśmy się, aby kupić pamiątki i ruszyliśmy w kierunku Bran, do jednego z zamków Drakuli. Warto powiedzieć, że w Rumunii zamków, które mienią się miejscem pobytu Drakuli jest wiele, ale ten w Bran jest doskonale przygotowany do zwiedzania. Wieczorem lądujemy na zaprzyjaźnionym campingu Vampire i oddajemy się długim nocnym rozmowom.
Holenderskie campingi mają to do siebie, że są doskonale przygotowane do obsługi podróżnych i po kilku dniach w górach miło było się popławić w luksusach. Rankiem opuściliśmy zaułek camperów i udaliśmy się na zwiedzanie Bran. Bogata ekspozycja, tajne przejście i fajnie zakręcona trasa zwiedzania jest nie lada atrakcją, a dzieci, zakradając się do różnych zakamarków, bawią się doskonale. Musimy sie przyznać że przy wejściu okazaliśmy się legitymacjami PTTK i dzięki temy weszliśmy jako młodzież ucząca się ;)Po wyjściu z zamku ruszyliśmy do skansenu wsi rumuńskiej. Zgromadzone eksponaty i budynki robią wrażenie, ale byliśmy jedynymi zwiedzającymi. Turysta masowy zapomina o skansenie i ciągnie na zamek jak ćma do światła, a uwagę dzieci przykłuwają głównie stragany z pamiątkami. Jest co wybierać: magnesy, koszulki wszytko oczywiście z wizerunkiem Drakiego lub ociekające krwią. Powstała nawet sala strzach gdzie najmłodsi mogą się trochę pobać w towarzystwie dorosłych. Po krótkim spacerze postanowiliśmy jeszcze wrócić do miasta i do knajpki, którą odkryliśmy poprzedniego dnia. Wieczorem zjedliśmy w niej kolację, apetyt dopisywał, ale świadomość, że od następnego dnia będziemy już wracać sprawiała, że atmosfera podczas posiłku była “poważna”:)
Powrót do kraju zaczyna się cieżko, mając w pamięci ostatnie dni w górach. Krajobrazy i miejsca, dopiero co poznane, przesuwają się w pamięci jak slajdy. Ale stopniowo zbliżając się do domu tęsknota za nim narasta… Dlatego postanowiliśmy jechać ciurkiem zmieniając się za kierownicą. Bez przygód i bez awarii dotarliśmy do domu.